Dawno, dawno temu, kiedy to miałem o połowę lat mniej niż w tej chwili, poszukiwałem możliwości wypłynięcia na bardziej szerokie wody niż Bałtyk. Najpierw pojawiła się propozycja rejsu do Francji na „Polonii”, która nie pamiętam już dlaczego upadła, a chwilę później dowiedziałem się, że Klub Inteligencji Katolickiej chce wywieźć swój jacht „Narcyz” na Adriatyk. O tym jachcie czytałem wcześniej w książce „Polskie Jachty na Oceanach”. Był to mały slup długości 7-8 m, który z Bałtyku przez kanały Europy, Gibraltar dotarł do Ameryki Południowej. KIK wszedł w jakiś sposób w jego posiadanie, wyremontował i postanowił eksploatować na ciepłych wodach. Duszą przedsięwzięcia był Piotrek wówczas student ostatnich lat Politechniki Warszawskiej. On to załatwiał sprawy związane z remontem jachtu, inspekcjami, pieczątkami i nie wiadomo czym jeszcze. Nie wiem czy wiecie, ale wówczas pieczątka była najważniejsza. Nie ważne było czy jacht jest sprawny technicznie i czy nadaje się do żeglugi. Ważne było czy są wszystkie pieczątki. Właśnie z powodu tych papierów odwlekał się nasz wyjazd.
Wreszcie klamka zapadła. Wyjeżdżamy w sobotę. Jacht stał już na przyczepie przyspawany kilem do jej konstrukcji, a kadłub piętrzył się ponad dachem samochodu osobowego marki Volvo, który miał go zaciągnąć w okolice Rjeki w Jugosławii. Samochód ważył około 1,5 tony, a przyczepa z jachtem i tym co było w środku tak na oko około 4 ton. Plany planami, a życie życiem. Duże było zdziwienie mojej żony, kiedy w sobotę wieczorem pojawiłem się w domu.
Wyruszyliśmy ostatecznie w niedzielę wieczorem. Żegnała nas połowa członków KIK. Wśród nich było kilka osób obecnie z pierwszych stron gazet. Tuż przed odjazdem - przypadkiem usłyszałem rozmowę rodziców Piotrka, a jednocześnie właścicieli volva, którą postaram się zacytować.
„Gdzie oni się wybierają takim zaprzęgiem? Jeśli w ogóle ruszą to zakończą podróż w najbliższym rowie”.
„Trzeba być młodym, żeby mieć takie pomysły. Pamiętasz, jak w czasach studenckich wieźliśmy oślicę pociągiem 2 klasy z Warszawy w Bieszczady?”
Oboje mieli dużo racji, chociaż, na szczęście nie do końca.
Jak już wspomniałem wyruszyliśmy z Saskiej Kępy w Warszawie w niedzielę późnym wieczorem. Pierwsze trudności pojawiły się na podjeździe pod ślimak Trasy Łazienkowskiej. Samochód niestety nie miał siły podciągnąć przyczepy pod tak dużą górę. Trzeba było poszukać objazdu i jechać dalej. Drugi problem pojawił się na ulicy Żwirki i Wigury. Wybuchła opona w przyczepce (dwuosiowej). Nie było co zbierać. Założyliśmy drugą i pojechaliśmy dalej. Zycie zatrzymało nas w Nadarzynie na parkingu przy restauracji. W jednym z kół przyczepki uchodziło powietrze. Cóż było robić? Pierwszy nocleg 15 km od Warszawy. Rano naprawa uszkodzonego koła i w drogę.
Przez całą szosę Katowicką samochód prowadziłem ja. Prawo jazdy miałem wprawdzie od 3 lat ale za kierownicą samochodu siedziałem po raz pierwszy od dnia egzaminu na prawo jazdy. Założenia były proste. Jak zatrzyma nas milicja to prawdopodobnie zabierze prawo jazdy. Dalej poprowadzi Piotrek. Jak i on je straci to pojedziemy na jego międzynarodowym prawie jazdy. W każdym razie na Śląsk musiałem jakoś dojechać. Samochód na płaskim terenie nie chciał jechać szybciej niż 55 km/h.
W okolicy Katowic dowiedziałem się co to znaczy ciągnąć przeciążoną przyczepę. Na prostym odcinku samochód nagle zaczął jechać od pobocza do pobocza. Piotrek chwycił za kierownicę, a ja powoli zacząłem zwalniać. Jakoś się udało. Przyszły jednak wzniesienia. Pokonywaliśmy je w ten sposób, że na zjazdach rozpędzaliśmy samochód do 80 km/h, na dole zwykle płynął jakiś strumyk ze zdezolowanym mostkiem, później siłą rozpędu i pełnej mocy silnika wjeżdżaliśmy na następne wzniesienie. Nie udało się to jednak na przedmieściach Sobótki gdzie mieliśmy przekroczyć granice. Po rozpędzeniu samochodu i minięciu mostka usłyszeliśmy ogłuszający hałas. Pierwsze przypuszczenie – hak się urwał. Nie było jednak tak źle. Urwało się koło od przyczepki. Ta naprawa kosztowała nas stratę następnego dnia. Do granicy dotarliśmy w godzinach wieczornych.
Celnicy spojrzeli na to coś co przyjechało i powiedzieli, że takiego wielbłąda to oni nie przepuszczą, a poza tym KIK (płachta na byka PRL – owskich władz). Zaczęły się „normalne” pytania o pisma, potwierdzenia, pieczątki i nie wiadomo co tam jeszcze. Celnicy stwierdzili, że jak naczelnik się zgodzi przepuścić to jego sprawa. Naczelnik miał się pojawić w pracy następnego dnia rano. Była to strata następnych 12 – stu godzin (jeżeli oczywiście przepuszczą). Rano naczelnik spojrzał na dokumenty, rzucił retoryczne pytanie „Czego oni się czepiają?) i powiedział – „możecie jechać”. Zaraz za granicą „wielbłąda” zobaczyła czechosłowacka milicja. Spojrzeli na znaki rejestracyjne i machnęli ręką.
Dalsza droga prowadziła przez Bramę Morawską – teren raczej górzysty. Kilka razy nie udało się nam podjechać pod wzniesienie. Przyczepka, która miała hamulce najazdowe, ściągała wówczas samochód w dół. Z problemem tym radziliśmy sobie w ten sposób, że dwie osoby jadące na tylnym siedzeniu miały przygotowane odpowiednie kamienie. Zadaniem tych osób było wyskoczyć z samochodu jeszcze w biegu i podłożyć kamienie pod tylne koła samochodu w momencie kiedy się on na chwilę zatrzymał. Później trzeba było poczekać na jakąś ciężarówkę, która wyciągała nas na górę i jechać dalej.
W pewnym momencie życie zmusiło nas do przejechania pod wiaduktem, który według znaków miał 3,9 m wysokości. Nasza wysokość dochodziła do 4 m. W czasie przejazdu pod wiaduktem ja leżałem na pokładzie łódki, a Piotrek za kierownicą. Obserwowałem zapas jaki mieliśmy do sufitu wiaduktu. Wahał się od 2-4 cm. Przy wyjeździe spadł do 2 cm. Wówczas Piotrek podjął jedynie słuszną decyzję. Pełna moc silnika wyjazd z pod wiaduktu. Później powiedział nam że nie chciał ryzykować konfliktu o zablokowanie drogi międzynarodowej.
Dalej poszło nam prawie jak po maśle. Jakiś mały zakup nowych zdezolowanych opon, zablokowanie śródmieścia Rjeki i Opatija. Tam czekał na nas od kilku tygodni Kuba. Wyjechał z Polski wczesną wiosną, a przecież był już wrzesień. Od kilku tygodni jechał na końcówce finansowej. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem tak różnorodnych wyrazów radości przy pierwszym naszym spotkaniu. Stracił już nadzieję na to, że kiedykolwiek do niego dotrzemy.
Później kilka dni wodowania łódki, jakieś podmalówki, sztauowanie i na morze. Nie wspomniałem jeszcze, że rejs był całkowicie nielegalny. W myśl ówczesnych przepisów nasza łódka wymagała na tym akwenie patentu jachtowego kapitana żeglugi wielkiej, a ja miałem tylko patent jachtowego sternika morskiego.
Pierwszej nocy dopadł nas mały sztorm. Wiało 8B. Dla małej łódki to dużo. Tym bardziej, że łódka okazała się bardzo nawietrzna. Jakoś jednak poszło. Później było Rowini i Koper. Z Kopra wypuściliśmy się do Wenecji. Wpłynąć jachtem do Wenecji to w dalszym ciągu marzenie wielu polskich żeglarzy. Przez Adriatyk płynęliśmy na trzy wachty. Dwie dwuosobowe no i ja. Pod Wenecją obudzili mnie o 0800 na wachtę. Powiedzieli, że jesteśmy gdzieś pod Wenecją bo wszędzie słychać syreny statków, a jest mgła. Widoczność jakieś 500 m. Wiatru mało i skierowanie łódki w kierunku portu lub w stronę przeciwną mogło kosztować nas bujanie się przed wymarzonym portem przez następnych kilkanaście godzin (bardzo krucho było z paliwem do naszego wietieroka). Decyzję podjąłem jednak właściwą na podstawie stycznej do linii wybrzeża. Kiedy zobaczyłem ląd wyznaczyłem linię prostopadłą do linii wybrzeża. Zatoka ma w tym rejonie dość regularny kształt i stąd wiedziałem gdzie się znajduję.
Pozostało jeszcze ~3 godzin żeglowania i gwiazdobloki Wenecji. Jeszcze tylko poszukiwanie przyjaznego miejsca do zacumowania. Nie było to łatwe. Szukając miejsca na postój popłynęliśmy na żaglach nawet w górę Kanału Grande ale wygonili nas po 10-ciu minutach. Czy ktoś z Was widział kiedykolwiek jacht pod żaglami na Kanale Grande? Zacumowaliśmy ostatecznie w marinie na przeciwko placu Św. Marka. W Wenecji pozostaliśmy 3 dni. Później już tylko powrót – bez wiatru i bez paliwa. Jacht zakotwiczył nam na środku Adriatyku na jakieś 24 godziny. W tym czasie otaczało nas jedynie stojące powietrze i różnej wielkości nasze własne nieczystości. Łódkę przesuwaliśmy o kilkadziesiąt metrów przy pomocy tzw. wiaderkowania (starsi żeglarze chyba jeszcze ten sposób pamiętają). Wiatr, który przyszedł, wykorzystaliśmy żeby dotrzeć do brzegów Jugosławii. Łódka pozostała na zimę na Adriatyku, a my wróciliśmy pociągiem do Polski.
Jarosław Sykson